czwartek, 14 lutego 2008

Zwiedzamy miasto - Ushuaia

Mowia, ze tutaj w ciagu dnia mozna przezyc 4 pory roku. My na szczescie tego nie doswiadczamy. Caly czas jest ciepli i bezchmurnie. Jakie jest to najbardziej na poludnie polozone miasto na swiecie? Mamy tu z jedne strony zatoke morska, a z drugiej gory, ktore jakby odzielaly ta miejsce od reszty swiata. Zreszta miano najbardzije na poludnie polozonego miasta swiata Ushuaia zawdziecza argentynskiej propagandzie i w miare latwemu dostepowi od strony kontynentu. Bowiem po drugiej stronie zatoki, tez widzimy lad - to jest chilijska wyspa Navarino z miejscowoscia Puerto William. No i jest jeszcze dalej na poludnie polozony przyladek Horn polozony na archipelagu niezamieszklalych wysepek. Ale wrocmy do Ushuaia. Na jej glownej ulicy San Martin koncetruje sie cale zycie turystyczno - rozrywkowe. To tutaj docieraja pasazerowie luksosowych liniowcow, uszczuplajacy swoje wypchane po brzegi portfele. Amerykanie nawet nie wymieniaja tu pieniedzy, placa wszedzie dolarami. Miasteczko jest ladne, ale sporo tu tez byle jakich domow, przypominajacych raczej baraki, niz porzadne mieszkanie. Cena ziemi jest tu bajecznie droga. Az nie chce mi sie wierzyc, gdy slysze, ze dom Raula i kawalek dzielki, wielkosci na oko 500 metrow, wart jest tu 250 000 dolarow. Wielu ludzi nie stac na kupno, wiec jak to juz jest tradycja w wielku miastach Ameryki Lacinskiej, zajmuja nieleganie grunty i stawiaja na nich male domki- baraki. W Ushuaia wieje mocny wiatr, wymieszany z kurzem. Nie jest to nic przyjemnego, w domu naszego gospodarza, nawet komuter przykryty jest taka warstwa piachu, jakby w Polsce ktos nie wycieral swego komutera przez 5 lat.

Ludzie na ulicach sa przemili i bardzo pomocni, w Ushuaia mozna kupic przepyszne lody i wysmienita pizze, jedna z najlepszych na swiecie jakie kiedykolwiek jadlem. Pewnie tez dlatego ze jedna z glownych grup imigrantow w Argenytnie stanowili Wlosi.
Ushuaia powstala jako miejsce zeslan groznych przestepcow a z czasem w latach 30-tych i wiezniow politycznych. Aby rozwinac osada sprowadzono tez kobiety, ktore zglosily sie dobrowolnie i braly sobie za mezow miejscowych wiezniow. Zeby poznac leiej a historie zwiedzamy wlasnie wiezienie. Ale tu drozyzna z tymi wstepami. 30 zlotych bilet, no nic ale kiedys trzeba w koncu zaplacic:) i zasilic miejscowa kase !! Wszyscy ktorzy odwiedza to miasto, polecam zwiedzic wiezienie naprawde warto, w wielu celach odtworzono nie tylko ich wystroj ale tez umieszczono figury wiezniow w skali 1:1 z historia popelnionych przez nich przestepstw.

Z zalem opuszczamy Ushuaia i przyjazny dom Raula,no ale coz przed nami jeszcze kawal rzeczy do zobaczenia. Kolejne przygody w blogu Chile

Lapatalla - witamy na koncu swiata


Turdno ustalic, gdzie jest koniec swiata, a gdzie jego poczatek. Dobrze jednak rozreklamowac taki punkt w ten sposob, ze wszyscy uwierza, ze dotarli do konca swiata. W tym przypadku tym koncem swiata ma byc koniec drogi Ruta National nr. 3 w Parku Narodowym Lapatalla 20 km na zachod od Ushuaia. Zamierzamy sie tam wybrac. Bus do parku z miast kosztuje 35 peso. Wstep do Parku dla cudzoziemcow dalsze 35 peso. Pomnozyc to przez 2 i wychodzi ladna sumka 140 peso na dzien.

Od czego jednak autostop i zmysl unikania takich oplat. Rozmawiamy z czlonkami HC z Argentyny, ktorzy mieszkaja w domu Raula. Jak zwykla ci wspaniali ludzie maja tysiace pomyslow jak wyjsc z takiej sytuacji. Jeden kolesi, ktory zamierza podrozowac po Argentynie moze i przez rok za 40 peso tygodniowo opowiada nam ze tak jak w Peru, tak i tu jest linia kolejowa, po ktorej jezdza turystyczne pociagi-miniaturki. I ze idac wlasnie tym szlakiem omija sie wszelkie punkty kontrolne poznajac jednoczesnie wspaniala doline pelna pieknych krajobrazow.


Postanawiamy skorzystac z tych cennych porad. Wyruszamy na piechote w strone rezerwatu. Najpierw zamierzamy wyjsc z miasta aby zaczac lapac stopa. Po 20 minutowym marszu ku naszemu zdziwieniu zatryzmuje sie przy nas autpbus turystyczny, ktorego wcale nie zatrzymywaliscmy. Jedziecie do parku pada pytanie? tak to wsiadajcie. Zabieram was zupelnie za darmo. Trudno nie skorzystac z takiej okazji. Pogadoda jest przepiekna. 27 stopni, afrykanski upal:) Mowimy kierowcy ze chcemy wysiasc przy stacji kolejowej przed wjazdem do parku. Tak tez robimy. Linia kolejowa zostala wybudowana przez miejscowych wiezniow dla szybszego transportu drewna z lasu - dziesiejszego rezerwatu. Teraz to atrakcja turystyczna. Kolejke obsluguja pracownicy ubrani w wiezienne pasiaki. Wypytuje sie dla picu o ceny i o godziny odjazdu kolejki. Lepiej wiedziec kiedy zeskoczyc z torow zeby nie zostac przejechanym. Przypomina mi sie dokladnie czas kiedy z moja siostra Ola wedrowalismy 8 godzin po torach kolejowych aby dostac sie jak najtaniej do Aguas Calientes i potem do Machu. Wtedy sie udalo wiec mamy nadzieje ze i tym razem tez. Oddalamy sie od stacji i szukamy dojscia do torow kolejowych tak aby uniknac natretnego wzroku pracownikow kolejki. Niestety do stacji przylega otoczone drutem kolczastym pole golfowe. Jedyna mozliwosci to przejscie przez rzeke i droga jej poboczem na skraju kolczastego plotu prawie ze na oczach wlascicieli pola i pracownikow stacji. No nic idziemy. Majac nadzieje ze nikt na nas nie zwroci uwagi. Tak tez sie staje i po chwili dostajemy sie do pieknej doliny. Jest godzina 12, wiec zaraz ma ruszyc kolejka. Tory kolejowe biegna po drugiej stronie rzeki, caly czas zastanawiamy sie jak przedostac sie na druga strone, i zaczac isc torami, krotkie spojrzenie na mape uzmyslawia nam jednak ze jest to zbedne bo w pewnym momencie tory bede biegly tym brzegiem na ktorym sie znajdowalismy. Nagle slyszymy gwiz. Kolejka rusza. Nie widzimy jej ale w gore unosi sie para z lokomotywy. Dajemy nura w krzaki, tak aby nikt nas nie zauwazyl. Kolejka nas mija. Jest przepieknie, gory, rzeka, wspaniala roslinnosc, robimy mnostow zdjec.
Wspianamy sie na mala gorke i naszym oczom ukazuje sie wodospad. A przy nim mnostwo ludzi. Tutaj kolejka robi postoj 15 minutowy. Na szczescie jestesmy w bezpiecznej dalekiej odleglosci i nikt nas nie zobaczyl. Czekamy troche i w koncu ruszamy dalej juz linia kolejowa. Idziemy spokojnie, ku naszemy zaskoczeniu okazuje sie ze pociag wcale nie ruszyl tylko stoi dalej. Okazala sie ze jest to inna juz kolejka jadaca w przeciwnym kierunku. Znowu wysypal sie tlum ludzi, zmierzajacych do wpodospadu. Dosc mamy sterczenia w krzakach. Wyskakujemy z nich pnac sie pod gore do wodospadu. No na pewno widok nas nie powola, takich sobi wodospadzik, gdzie mu tam do Cataratas Iguazu:) Aby isc dalej musimy minac stacyjke na ktorej zatrzymal sie pociag. Wszedzie mamy barieki i znaki zakazu opuszczania szloku. I pelna pracownikow parku. Czy sie uda. Na szczescie wiekszosc turystow jest jesszcze na wzgorzu przy wodospadzie. Udajemy pasazerow, robiac ciagle zdjecia. I przesuwajac sie na tyl peronu, gdzie na szczescie nikogo jeszcze nie ma. Dochodzimy do konca i dajemy szybkiego susa w dol pagorka. Biegniemy ogladajac sie, czy nikt, nas nie goni, na szczescie nie. Teraz juz troche spokojniej przemieszczamy sie dalej, wchodzimy spowrotem na tory i idziemy dalej. Po paru minutach docieramy do bramy wjazdowej do parku, otaczajacej tory kolejowe ze wszystkich stron. A przy niej wielki napis: Zakaz przejscie pieszym, wjazd tylko pociagiem. My udajemy, ze chyba tego nie rozumiemy i idziemy dalej. Jeszcze 30 minut marszu (po dordze mijamy stada koni) i juz jestesmy na oficjalnym szlaku w parku, tu juz mozemy byc i nikt nie moze od nas niczego chciec. Uff. Super. 1,5 godzinny marsz sie oplacic. Mamy stad jeszcze 6, km do Lago Roca, wychodzimy na glowna droge nr 3 i lapiemy stopa, jak to w Argentynie bywa, stop dziala natychmiast i pierwsze auto sie zatrzymuje. Zawazac nas wprost do celu. Kierowca jest tak mily ze
chce nas zaprosic na piwo juz po wizycie na koncu swiata. Jest rozbity z rodzina nad jeziorem. Cieszymy sie z tego zaproszenia i obiecujemy wpasc z goscina. Jest tak cieplo, ze nad jeziorem ludzie kapia sie w krystalicznie czystej wodzie. Czy mogbym sobie to wczesniej wyobrazic w strefie geograficznej tak bliskiej lodowej Antraktydzie?

Po krotkim odpoczynku na placy ruszamy dalej czesciow na piechote a czesciowa stopem do znaku konca swiata. Jest pieknie. Mnostwo maly lagun, niesamowicie soczystej zieleni i zielono-niebieskiej wody. Robimy sobie obowiazkowe zdjecie w miejscu gdzie konczy sie droga numer 3. Dotrzymalem slowa, zabralem Kasienke na KONIEC SWIATA !!!!

środa, 6 lutego 2008

Darmowy tour po Ziemi Ognistej


Okolo godziny 10 bylismy juz na stacji benzynowej w Rio Grande. I tu znowu dopisalo nam szczescie. Pierwsza zapytana osoba okazala sie jechac prosto do Ushuaia na lotnisko aby odebrac swoja zone ktora udala sie samolotem odebrac jakies pieniadze od firmy partnerskiej. Mimo ze z czlowkiem tym jada jeszcze jego synowie nie przeszkadza to mu abysmy jechali z nim. Mezczyzna kocha swoja mala ojczyzne - Ziemei Ognista. Opawiada nam troche historii. To stad jak i z Comodoro startowaly samoloty w wojnie o Malwiny. Chile poparlo wtedy wielka Brytanie. Dlatego tez wielu ludzi nienawidzi tu Chilijczykow. Na stacjach benzynowych czytamy napisy: Esta prohibido urinar para los chilenos, hijos de puta. (zabrania sie sikac chilijczykom - slurwysynom). Czlowiek, ktory nas wzial opowiada taka historie. Ktorejsc zimy przy 25 stopniach mrozu jechal od granicy w strone Rio Grande, na drodze stal mlody czlowiek, ktory okazal sie Chilijczykiem jadacym do pracy do Rio Grande. Twierdzil ze na pewnoe znajdzie prace, bo Argentynczycy sa leniwi i nie chce im sie pracowac. Popelnil wielki blad mowiac cos takiego. Nasz rozwscieczony wtety kierowca zostawil go w polowie drogi na snieznej pustyni mozliwe ze skazujac go w ten sposob na smierc z glodu lub zimna. Ach te surowe prawa poludnia. Lepiej uwazac co sie mowi:) Dla nas nasz kierowca jest jednak strasznie mily. Opowiada tez ze nia Ziemie Ognista w celach zarobkowych sciagaja Argentynczycy z Polnoicy z Salty gdzie zarobki sa czasem 4 razy nizsze a i o prace trudno. Zreszta przybyweaja w miejsce Chilijczykow, ktorych kiedys bylo pelno ale jak wybuchla wojna o Malwiny i sasiediz opowiedzieli sie po stronie wroga rzad Argentyny nei zastanawial sie dlugo. Pod domy wrogich sasiadow podjechaly ciezarowki. Tak jak stali zostali wyrzucanie z kraju w ktorym zyli i odwiezieni na najbliszy posterunek graniczny.

Jadac na poludnie zmienia sie krajobraz. Jakby wbrew logice. Czym blizej bieguna poludniowego i Antarkydy tym bardzije zielono, i coraz wiecej drzew. Gory zaczynaja byc wyzsze, a na ich szczytach widac snieg. Nasz keirowca nie spieszy sie i zbacza specjalnie dla nas z trasy pokazujac najwieksze jezioto Ziemi Ognistej oraz osada pelna starych tradycyjnych domow, ozdobionych niezliczona iloscia kolorowych kwiatow. Na koncu swiata odnajdujemny wiec przyjemny kolorowy raj. Ponoc nawet w zime temperatura tu nei spada do mniej niz 2 stopni na minusie. A wiec zupelnie inaczej iz w oddalonym o 150 km od tego miesjca Rio Grande. Skad sie wziela wogole nazwa ziemia ognista. Otoz jak statki Magellana dotarly w te rejony, zobaczyli w ciemnosci niezliczone ogniska wokol ktorych gromadzily sie miejscowe plemiona indian. I tak zrodzila sie nazwa Ziemia Ognista, czyli kraina wielu ognisk rozpalanych dla zagotowania strawy lub ogrzania zmarnietego ciala.

okolo godziny 14:40 docieramy do Ushuaia. Miasto polozone jest nad piekna zatoka i otoczone gorami. Jest dosc slonecznie, ale wieje silny wiatr, ktory juz nie bedzie nas opuszczla przez najblizsze tygodnie. Odbieramy zone naszego stopodawcy. Jest on tak mily ze odwozi nas pod sam dom naszego hosta Raula. Jestesmy zdala od centrum przy drewnianym domu polozonym na przepieknym wzgorzu, z ktorego roztacza sie niesamowity widok na cala zatoke. Niestety z wczesniejszego telefonu wiedzielismy ze nasz gospodarz pojawi sie dopiero za 1,5 godziny, czekamy wiec grzecznie, w otoczeniu duzej grupy psow. Whodzimy ostroznie na posesje w obawie czy aby nas nie zaatakuja. Nic z tego, generalnie psy w Ameryce Lacinskiej jakby nie mialy ochoty nikogo gryzc:)
Ku naszmeu zaskoczeniu nagle drzwi sie otwieraja i wita nas 3 francozow. Tez HC, ejstesmy w szoku. Okazuje sie ze bedzie nas tej nocy 11 osob z HC. Po prostu miedzynarodowe spotkanie:) Dom jest drewniany, i w srodku dosc ladny. Poznajemy Raula, jest bardzo milym, otwartym czlowiekiem, milosnikiem gorskich wedrowek. Zyje samotnie i luybi towarzystwo dlatego zaprasza tylu ludzi z HC do siebie do domu, ale teraz chyba stracil kontrole bo ludzi jest naprawde duzo, ku naszemu zaskoczeniu dostajemy wygodne lozko 2 osobowe na co nie liczylismy przy takiej ilosci osob. Moze dlatego ze nasz gospodarz myslal ze bedziemy goscmi z Afryki a czemu? Strona Hc jest nie tylko podzielona na kraje ale na regiony. Przczytal Mazowsze i myslal ze to Mozambik, zdziwil sie jak przyjechalismy ze nie jestesmy Czarni. hehe. Smiechu nie bylo konca. Grupa Francuzow byla juz dosc zrzyta z gospodarzem bo grali codziennie w kosci. Na szczescie oprocz Francozow pojawil sie fajny Kolumbijczyk, 2 osoby z Argentyny i Chilijczycy oraz bardzo fajna Brazylijka. Kazdy ze swoja historia. Jeden Francuz czekal bez efektow juz 2 tygodnie na zlapanie stopa statkiem do Antarktydy, mial juz sukcesy bo zlapal stopa z Senegalu do Gujany Francuskiej. Ale z Antarktyda nei jest tak latwa bo mozna glownie kupic drogie toury gdzie ceny czesto oscyluja kolo 2000 dolarow za 1 tygodniowy rejs. Inny Francuz mial jeszcze bardziej zwiariowany pomysl. Prognal pojechac na wyspe Navarino, nalezaca do Chile bardzo slabo zamieszkala, ruszyc w gory, gdzies wysoko tma zbudowac chate z drewna i przezyc 6 miesieczna zime w samotnosci. Argentynczycy Ushuaia krecili sceptycznie glowami. Znajda go martwego mowili. Biedak nie wie nawet jak przygotowac miesa na taka wyprawe. Pelni wrazen polozylismy sie spac. Przed nami wyprawa do parku narodowego Ziemi Ognistej i na koniec swiata do tabliczki gdzie konczy sie legendarna droga numer 3.

Trudna przeprawa przez 4 granice



Na stacji benzynowej w Rio Gallegos szybko zaczynamy poszukiwania stopa w kierunku Ushuaia. Mamy przed soba okolo 600 km do pokonania. Czy nam sie uda? Znowu spotykamy Argentynczykow podrozujacych starym autobusem przerobionym na woz campingowy. Jest to mila rodzinka z samej Ushuaia, ale niestety jada do Punta Arenas zamiast do domu. Moga nas dowiezc do granicy chilijskiej z czego korzystamy. Rodzina wyglada bardzo europejsko. Kierowca lekarz pochodzenia niemieckiej jego zona i 2 slicznych przemilych dzieci w wieku okolo 10 lat. Chlopie i dziewczynka sa bardzo podekscytowani tym ze jedziemy razem. Wracaja z cordoby z wakacji, przez granice przemycaja 2 swinki morskie ow pudelku. Zwierzat tych nie ma na poludniu i ze wzgledow sanitarnych nei mozna ich przewozic, dlatego tez pudelko jest dobrze schowane, tak aby nie dostrzegla go bystre oko celnika. Nasz stopodawca wyraza sie sceptycznei co do mozliwowsci naszego dotarcia jednego dnia do celu podrozy. Przede wszystkim chodzi o trudnosci z przekraczeniem granicy. Niestety wkrotce jego slowa okazuja sie prorocze. Po 60 km dojezdzamy do argentynskiej kontroli celnej i czekamy chyba z 1 godzine w kolejce po glupi stempelek wyjazdowy. Nie lepiej jest po chilijskiej stronie, a nawet gorzej, bo kolejka jest tak dluga ze musimy czekac na zewnatrz budynku, smagani uderzeniami silnego wiatru, ktory jakby chcial nam powiedziec, uciekajcie stad, nikt was tu nie zapraszal, wracajcie do domu. My jednak stoimy dzielnie w kolejce. Jako jedyni mamy ze soba plecaki, bo reszta ludzi przyjechala tu wlasnymi samochodami lub autobusem, wiec czasem spotykamy sie ze zdziwionymi spojrzeniami innych podroznych. Ale ostatecznie mijamy i ta kontrole i mozemy stopowac. Po paru nieudanych probach podchodze juz przy samem barierce granicznej do 2 kobiet ktore zaraz maja odjechac. Kasia pilnuje bagazy. Jedna z kobiet mowi ze juz zabrala stopem jedna osobe ale moze i nas zabraz do Rio Grande. Cieszymy sie bardzo, bo miasto to znajduje sie juz na ziemi ognistej jakies 220 km od Ushuaia. Po 2 godzinnej przeprawie granicznej jestesmy szczesliwi ze mozemy ruszyc dalej. Ale to nie koniec przeszkod. Niestety miedzy kontynentem a Ziemia Ognista nie ma polaczenia mostowego. Trtzeba czekac na prom. To kolejna godzina oczekiwania. W koncu ruszamy.

Prom kosztuje 80 zlotych, proponujemy podzial kosztow. Nasz stopodawczyni odmawia. Na promie kupujemy sobie po hot-dogu i robimy serie zdjec zafascynowani tym ze za chwile staniemy na Ziemi Ognistej. Ruszylismy z Rio okolo godizny 11 a jest juz 17:30 i dopiero zrobilismy ze 100 km, przez te glupie granice. Nasza stopodawczyni rusze pewnie przed siebie kiedy samochod zjezdza na lad. Przed nami totalen pustkowie, urozmaicone niewielkimi wzgorzami. I tu kolejne zaskoczenie. Konczy sie asfalt, tak jakby Chilijczycy chcieliby utrudnic Argentynczykom przeprawe do ich enklawy na koncu swiata. Nasz kierowcawybiara nagle jakas boczna droge ktora niczym sie nie rozni od glownej, zapewniajac ze jest lepsza. Myslimy ze dobrze zna trase, ale niestety gubi sie na tym pustkowiu. Na szczescie jacys napotkani rolnicy wskazuja wlasicwy kierunek, tracimy znowu z 40 minut. Kobieta jest juz zmeczone, wspomina ze nie lubi prowadzic. Proponuje ze chetnie ja wyrecze. Ku memu zaskoczeniu zgadza sie natychmiast. Ciesze sie na to bo pierwzy razm moge prowadzic samochod po pol pustyni pol stepie. Przed nami kolejna granic i znowu 2 kontrole, tym razem traacimy z 30 minut i jestesmy juz po stronie argentynskiej. Jest juz 21. to za pozno zeby lapac dalej stopa do Ushuaia. Przyciskam pedal gazu. O 21:45 jestesmy w Rio Grande. Szybko znajdujemy jakis nocle dzieki Lonely Planet. Wybor okazuje sie wspanialy. Piekny hostel. Prawdziwie rodzinna atmosfera i rodzinna kolacja. Ludzie z roznych czesci swiata. W tym Brazylijczyk ktorzy na kupionym motorze chce dojechac do USA. Tluymacze mu jak w tani sposob moze sie przeprawic z Kolumbi do Panamy przez wyspy San Blas. Slucha z niedowierzaniem i wielkim zainteresowaniem. Nie mial pojecia, ze cos takiego jest wogole mozliwe. Przy stole wiekoszosc ludzi to turysci argentynscy lub przyjaciele wlascicielki. Ludzie nie wierza ze nie jestem z Argentyny. Mowia ze mowia i zartuje jak Argentynczyk. Prosza mnie o paszport, nie wiem czy dla zartow czy nie ale i tak jest mi milo. Zasypiamy szczesliwi ze znowu mamy noc w wygodnym lozku i w przyjaznym otoczeniu. Dobranoc.

wtorek, 29 stycznia 2008

Ziemia Ognista jest coraz blizej - Rio Gallegos



jeszcze jej nie widzimy ale ja czujemy. Widac coraz wiecej zapakowan po brzegi samochodow campingowych, czy zamaskowanych motocyklisrtow ze wszystkich zakatkow swiata, chroniacych swe twarze przed szalejacym wiatrem zmieszanym z natretnym pustynnym piaskiem. Rankiem o 9:30 wracamy na stacje, na torej wczoraj wysieglismy, oczywiscie podwozi nas Omar, z ktorym sie zegnamy i cieszymy ze odwiedzi nas w marcu w Polsce. Znowu 5 minut i pierwszy zapytany Tirowiec bierze nas ze soba. Tez sie zastanwial, najpierw powiedzial ze rusza dopiero o 17. Potem jednak nas zawolal i powiedzial ze wywiezie nas na lepsza stacje 15 km za miastem. Nagle okazalo sie ze ktos do niego zadzownil i ze nie musi czekac do 17, tylko od razu jedzie do Rio Gallegos. Oczywiscie na wierzymy w jego zapewnienia. Po prostu jak kazdy tu musial sie przekonac czy warto z nami podrozowac caly dzien pokonujaxc 750 km. Fabian, bo tak sie nazywa keirowca ma 30 lat, i pracuje od 4 latach w tej firmie, bufuje dom, chce go skonczyc i wrocic do pracy blisko domu, tak aby moc codziennie widziec swoja rodzine. Jesty bardzo sympatyczny, nieco niesmialy, i tez gotowy zatrzymac sie w kazdym miejscu, w ktorym chcemy. Przeprasza, ze jedzie tak wolno i przypomina ze mozemy nie dojechac do samego Rio Gallegos, tylko zostanie na noc gdzies 80 km od tego miasta. Widac jednak, ze nas polubil i stara sie jechac w miare szybko jak na jego mozliwosci, tak aby jednak zdazyc na czas do celu.
Droga jest dosc waska i czasaami nie remontowana od 20 lat, czyli od czasu kiedy polozono tu pierwszy asfalt. Otaczja nas olbzymie prawie pustynne pola z uboga roslinnoscia. Co 200 km pojawia sie jakas malenska osada, kub po prostu tylko budynek stacji benzynowej. Co ciekawe widzimy hodowle glownie owiec na calym terenie. I kazdy skrawek ziemi jest tu wlasnoscia kogos i jest ogrodzony niskime plotem z drutu kolczastego. I taki krajobraz bedzie nam towarzyszyl przez caly czas. Widzisz piekne jezioro gdzies, ale niekoniecznie do niego dojdziesz bo jest po prostu czyjac wlasnoscia.

Pod wieczor kolo 22 docieramy szczesliwie do Rio Gallegos. Nasz host wyjezdza po nas swoim autem. Jest bardzo mily. Przywozi nas do przytulknego zielonego domku polozonego na obrzezach miasta. Minelo 6 miesiacy jak sie pobrali ze swoja zona. Ona ma 33 lata a ona 37. Dosc nietypowy przyklad jak na Ameryka Lacinska, ale musza byc bardzo szczesliwi, bo ciagle sie przytulaja. Sa bardzo sympatycznia. Goszcza nas kolacja zlozona z pysznego wina i jeszcze lepszych empanad. Dostajemy do dyspozycji caly pokoj z dmuchanym chinskim materacem. Co ciekawe taki sam matera kupilem ostatni w Polsce. Ach ta globalizacja. Rano budzimy sie wczesniej i do 11 wykorzystujemy czas aby zwiedzic miasto. Jest dosc zadbane. Odwiedzamy muzeum pionierow i poznajemy miejsce gdzie urodzil sie byly juz prezydent Argentyny Kirschner. Urodzic w ladnym malutkim drewnianym domu, pomalowanym na czerwono, chyba od rodzaju polityki jaki uprawia. Obok jest niemnije stary piekny drewniany dom jego matki a po drugiej stronie ulicy juz obecna rezydencja, ktora udowadnia ze chyban prezydenturze mozna sie dorobic. Okazala willa przed ktora sotja luksosowe samochody jest strzezona przez straznikow, bowiem obiecnie urzad prezydenta sprawuje jego zona, wiec wladza nad panstwem pozostala w rodzinie. Zona naszego hosta wywiozla nas na ta sama stacje do ktorej przybylismy wczoraj skad ruszylismy juz w strone glownego celu naszej wyprawy Ziemi Ognistej.

Ktotka wizyta w Comodoro


Rano czekalismy w Trelew az nasze ubrania wyschna. W miedzyczasie spedzilismy mily poranek z naszymi domodawcami. Na szczescie dla nas wyszlo slone i okolo 12:30 wszystko bylo suche. Zjedlismy jeszcze pyszny obiad i ruszylismy na stacje. Pierwszy kierowca TIRA, ktorego spytalem zgodzil sie nas zabrac do samego Comodoro, a gdybysmy chciali to i nawet do Rio Gallegos, tak daleko nie chcielismy dzisiaj jechac wiec pokonalismy z naszym milym stopodawca tego dnia 380 km. Po raz kolejny to powtorze ale ludzie naprawde powalaja nas tutaj swoja goscinnoscia. Po paru minutach podrozy nasz transportodawca zaprasil nas na wspolne picie mate. Zza zaslony w szoferce wystawia ogromne pudlo pelne skarbow. Gotujemy sobie wode. Czajniczek sie trzesie niemilosiernie od nierownosci na mijanej przez nas drodze. Ale kierowca zapewnia ze stoickim spokojem ze kuchenka gazowa na pewno nie eksploduje ani wrzatek nie wyleje sie na nas. Trudno w to uwierzyc, ale coz nic innego nam nie pozostalo niz wierzyc tym zapewnieniem. Kierowca uczy nas poprawnego przyzadzania mate z cukrem. Jest wesolo. I tak milo ze nasz stopodawca zatrzymuje swojego olbrzymiego TIRA pelnego nowych aut w kazdym miejscu gdzie tylko moglibysmy zrobic jakies zdjecie pieknych okolic. O 14:30 ruszylismy z Trelew a juz o 19:20 bylismy w Comodoro. Wysiedlismy w miescie na wzgorzu, na stacji benzynowej. Nasz host mial konczyc prace o godzinie 20:30 wiec postanowilismy sami dotrzec do jego domu. Niestety adres ktory mielismy nikomu nic nie mowil. W kocnu w szukanie tej ulicy zaangazowala sie prawie cala stacja, od kasjerki dostalismy mape miasta a po chwili nieowocnych poszukiwan kierownik stacji zaprosil nas do swojego biura i stamtad zadzwonil na komorke Omara. Na szczescie nasz host nie pracowal juz i powiedzil ze bez problemu przyjedzie po nas na stacje wlasnym samochodem. Kasia zamowila kawe ale niezdazyla jej wypic, bo juz po 10 minutach pojawil sie przystojny, usmiechniety chlopak o nieco azjatyckim wygladzie. Okazalo sie ze to dlatego ze jego mama pochodzi z indianskiego plemienia Mapuche. Co ciekawe jak weszlismy do jego domu miialem wrazenie ze jestesmy w jakims amerykanskim chinatown. A to wlasnie ze wzgledu na podobienstwo tych ludzi do Azjatow. Nie na darmo uczeni udowadniali ze Indianie przywedrowali do Ameryki z Azji. Omar ma malutki pokoi, ale za to z dostepme do internetu i z wspaniala mama, ktora gotuje dla nas domowe przysmaki. Jest juz pozno ale my ruszamy w tour po miescie. Przybywamy na wspaniala plaze, jest przyplyw wiec woda wdarla sie na ladnych 100 metrwo w linie brzegowa. Zachod slonca i rowniutka tafla wody ciagnaca sie kilometrami sprawia niesamowite wrazenie, idziemy w strone moze, ale mamy wrazenie ze nigdy tam nie dojdziemy. Jakby ciagle sie od nas oddalalo, nie chcac zdradzic nam jakiejs swojej tajemnicy. Patrzymy na chmury. Tka niesamowitej mieszkanki barw nigdy nie widzialem, robimy zdjecie za zdjeciem. Omar zabiera nas jeszcze do paru punktow widokowych i do Domu Polskiego. Niestety jest juz zamkniety, wiec nie mozemy z nikim porozmawiac. Zostawiamy wiec po polsku pozdrowienia dla miejscowych Polakow. Dom wyglada okazale, ale widac potrzebuje pieniedzy bo wisi ogloszenie ze chca wynajac jakies pomieszczenia.

Comodoro jest bogatym miastem, sciaga tu wielu Argentynczykow w poszukiwaniu pracy. Region ten jest bogaty w rope naftowa. To i fakt ze panstwo nie pobiera zadnych podatkow od benzyny sprawia ze litr benzyny kosztuje tu mniej niz 2 zlote. Ponoc na przyjezdnych Argentynczykow nie patrza tu przyjaznie. Przybywa konkurencji w poszukiwaniu pracy. Mama Omara, opowiada nam troche historie kolonizacji. Mowi ze nie wszystko przebiegalo tak pieknie jak opisuja. Anglicy czy Hispzanie placily czasem za zabicie kazdego Indianina z plemienia Mapucze. Dowodem mial byc nie skalp jak na terenie Ameryki Polnocnej ale obciete ucho. Z czasem rozwinal sie ponoc nawet handel indianskimi uszami.

Szkoda ze zostajemy tu tak, ktotko, ale juro przed nami 750 km do Rio Gallegos, o 2 w nocy kladziemy sie spac z nadzieja ze jutro tez bedzie piekny dzien.

3 dniowy stop i Penisula Valdes


Tego dnia chcemy dotrzec do Puerto Madryn, mamy przed soba jakies 400 km. Nie jest to daleko wiec nie zrywamy sie jakos o swicie. Okolo 11 po krotkim marszu dociaramy do stacji benzynowej. Jest tam bar wiec zjadamy sniadanko. Pyszne empandady z serem i szynka sa zawsze najlepszym rozwiazaniem. Kasie jak zwykle budzi do zycia kawa. W przeciagu sekundy podchodzi do nas pracownica baru i z usmiechem od ucha do ucha wypytuje o cel wyprawy. Okazuje sie ze czesto zatrzymuja sie tutaj autostopowicze w drodze na Ziemie Ognista. To niesamowite jak ludzie traktuja tu czlowieka w podrozy. Jestes osoba, ktora otaczana jest ogromnym szacunkiem. Podczas gdy w Europie czesto oblsuga stacji patrzy na ciebie jak na jakiegos wloczege lub potencjalnego sprawce klopotow jesli jezdzisz stopem. Tutaj tak jak i np w Meksyku, cala obluga stacji czesto dopinguje cie w lapaniu stopa, udzielajac pozytecznych wskazuwek. Tym razem czekamy troche dluzej. Kasia na drodze a ja pytajac na stacji. Zagaduje 2 Tirowcow. ktorzy chetnie by nas wzieli ale sa pelni. Obok stoi jakis pick up i zagaduje mnie przyjaznie jego kierowca pytajac skad jestesmy i co robimy. Rozstajemy sie, odchodze pare metrow lecz nagle mnie wolaja. Zabiora nas chetnie, tylko ze na 2 samochody. Kasia ma pojechac z zona a ja z nim. Troche sie boimy, bo nie chcemy sie rozdzilac, ale malzenstwo wyglada tak poczciwie ze postanawiamy ruszyc. Kasia szybko siega po slownik i przygotowuje sie pospiesznie do podrozy z Argentynka. Jestesmy tutaj juz dlugi czas i Kasienka rozumie co raz wiecej, ale nie mowi swobodnie. Pomimo wszystko jakby nigdy nic rozpoczyna rozmowe przerywana wertowaniem slownika w poszukiwaniu brakujacego slowa. W ten sposob mozna w ekspresowym tempie poznac wile zwrotow slowek. trzymam za nia mocno kciuki. Cieszy nas zlapany stop szczegolnie ze nasi transportodawcy maja zamiar zrobic pare ladnych kilometrow.

Ciekawe jest ze niektorzy ludzie nie zdradzaja nam na poczatku swojego koncowego celu podrozy. Mowia ze jada w tym kierunku, ale po krotkiej rozmowie czesto sie okazuje ze jada bardzo daleko. Widocznie potrzebuja upewnic sie czy jada z wlasciwa osoba. Okazuje sie, ze mozemy z nimi jechac nie tylko do Puerto Madryn ale prosto na polwysep Valdes do Puerto Piramydes. Nasi stopodawcy sa zwolennikami kampingu. Okazuje sie ze sa tam rozbici z cala 15 osobowa! rodzina oraz przyjaciolmi. Oczywiscie jedziemy z nim az na kamping. Ale po drodze nasz kierowca zalatwia jeszcze pare spraw. Jest przedsiebiorca, skupuje od producentow welne i sprzedaje wielkim firmom ktore z kolei eksportuja welne do innych Panstw. Jedziemy wiec w 2 auta eskortujac wielkiego TIRA z welna, ktorego prowadzi ich syn. Czasem trudno jest robic interesy w Patagonii. Wyobrazcie sobie przestrzenie setek kilometrow na ktorych nie ma zadnych miejscowosci a tym bardziej bankomatow. Przedsiebiorcy tego typu musza wozic ze soba ogromne ilosci gotowki, co sprawia ze czasem moga stac sie atakiem bandytow. Ricardo jest osoba pracowita, stara sie zrobic wszystko by rozwinac firme, nie tylko sprzedaje welne ale tez produkuje wyroby skorzane jako element uboczny handlu welna. Pod wieczor okolo 19 docieramy do Peurto Valdes, krajobraz jest tu pustynny, ale jestesmy otoczeni pieknym wybrzezem skalistym. Docieramy do wielkiego kampingu przy przepieknej plazy. A wspomniec nalezy ze unikamy oplaty wjazdowej do rezerwatu dla cudzoziemcow ktora wynosi 70 peso na 2 osoby. Poniewaz nasi nowi przyjaciele sa z tej samej prowincji cena dla nas i dla nich wynosi 2 peso od osoby. Kolejna atrakcja jest wjazd na camping. Z niezrozumialych poczatkowo dla nas powodow wysiadamy z zona Ricarda i wchodzimy na camping tylnymi drzwiami. Szybko poznajemy powod. Wjezdzajac brama glowna trzeba zaplacic 10 peso od osoby. W ten sposob mozna spedzic czas w tym miejscu prawie za darmo. To jest niesamowite, ludzie w wieku 50 lat mysla w kategoriach studentow , ktorzy chca nielegalnie wejsc gdzies na dyskoteke.

Wczesniej nie moglem pojac jak Ricardo opowiadal mi, ze na campingu stoi jego autobus. Co za autobus? - zastanawialem sie. Teraz moje watpliwosci sie rozwiazaly. Kamping na ktorym jestesmy to jednoczesnie muzeum starych autobosow ktore jeszcze 30 lat temu wozily pasazerow po Argentynie. To tak jakby ktos u nas starego Jelcza PKS przerobil na wielki van campingowy z 2 sypialniami oddzielna lazienka i toaleta oraz z kuchnia i jadalnia. Super pomysl, ale niestety na pewno standarty Unii Europejskiej nie pozwola na zrealizowanie tego pomysly w Polsce. Rzady storcow ktorzy sie boja o wszystko sprawiaja ze u nas przepisy nie pozwolilyby na wypuszczenie autobosow w takim stanie na nasze drogi. A szkoda, bo idea jest wspaniala. Mimo ze wewnatrz taki woz kampingowy wyglada swietnie, z zewnatrz to jedna wielka ruina z popekanymi szybami ktorych od 30 lat nikt nie naprawia. Tak jak u nas przy przyczepach kampingowych rozbija sie wielki namiot jako przedsionek, to samo robi sie w Argentynie, tylko tu ten przedsionek jest olbrzymi z tego wzgledu ze i rodzina jest wielka. Corki, mezowie corek, wnuczkowie i przyjaciele stanowia silna grupe okolo 20 rozbawionych Argentynczykow. W drodze na camping przemycalismy mlode jadnie na asado, czyli na argentynskiego grilla, przyrzadzanego w stary tradycyjny sposob tak jak robili to kiedys gaucho. Najpierw rozpala sie ogniska, potem tnie zwierze tak zeby mozna bylo je rozpic na metalowej konstrukcji, tak jakby chcialo sie wysuszyc jego skore. W ten sposob mieso powoli przypieka sie na grillu. Najpierw jednak idziemy na plaze. Woda jest czysciutka, ale zimna, w sumie zjechalismy sporo na poludnie. Brzeg jest wysoki, skalisty. Moje cialo wciaz jest rozgrzene sloncem z Mar del Plata. Wejscie do lodowatej wody wydaje sie zbawieniem, dla jeszcze rozgrzanego i obolalego brzuszka.
Argentynczycy graja na plazy w siatkowke, pilke nozna ale tez i w Tejo. Tejo jest gra jesli dobrze wogole pamietam ta nazwa gdzie rzucamy najpierw maly krazek, a potem celem zawodnikow jest rzucanie swoich o wiele wiekszej wielkosci plaskich krazkow tak aby znajdowaly sie jak najblizej celu.

Wieczorem pijemy, smiejemy sie, i jemy pyszne asado, po raz pierwszy w zyciu przygotowane w tradycyjnej formie. Argentynczycy maja podobny sposob zartowania do mojego, rozumiemy sie wspaniale, chociaz czasem zaczynaja rzucac jakies slowa w miejscowym slangu, co juz nie jest latwe do zrozumienia. Poznajemy jedna z corek Ricarda, ma 21 lat ale juz jest matka 7 letniego dziecka. W wieku 14 lat zaszla w ciaze idac w slady matki, byla to jednak wpadka i Ricardo chcial w zlosci zabic amanta ktory zostawil taki trwaly slad po sobie. Na szczescie do tego nie doszlo i para do dzis jest razem, ale co jest miejscowa tradycja, zyja bez zadengo formalnego slubu. Nastepnego dnia kapiemy sie w morzu i rozkoszujemny wolnym dniem, pogoda sie jednak zmienila i jest bardzo wietrznie. Wieczorem skladamy w pospiechu namiat bo jak sie okazalo 20 osobowa rodzina potrafi sie zebrac do domu w 20 minut. Konczy sie weekend wiec pustoszeje tez kamping, a my chcemy sie zebrac z naszymi znajomymi do Trelew. Wiatr jest tak silny, ze mam wrazenie ze nigdy nie zloze namiotu, fruwa on w powietrzu na wszystkie strony, na szczescie pomaga mi Kasia i 2 Argentynczykow, wszedzie do naszych rzeczy brutalnie wdziera sie szary piach z miejscowej plazy. Nie jest przyjemnie, boimy sie ze czesc rzeczy po prostu nam odfrunie. Ostatecznie jednak udaje sie spakowac bez zandych strat w dobytku i juz okolo 22:00 siedzimy na milej kolacji w domu naszych stopodawcow. Nie myslelismy ze nas do siebie zaprosza a jednak . Nakarmili, wyprali w nocy rzeczy i zadbali o wszysko co potrzebne jest podroznikom. Kochani ludzie. Ricardo ma dosc osobliwe poglady na tematy polityczne, bardzo odmienne od wiekszosci Argentynczykow. Ocenia pozytywnie dyktature Militares, uwaza, ze walczyli oni glownie z bandytami komunistycznymi, ktorzy podkladali bomby glownie w Buenos Aires i Cordobie, schodzili do wiosek mordowali ludzi lub ich okradali. Jedo zdaniem normalnemu czlowiekowi nic sie nie dzilo. Oczywiscie nie podobalo mu sie, co Militares robili z dziecmi swoich przeciwnikow politycznych. Uwazal, ze chore jest to ze oddawali te dzici w prezencie rodzinom wojskowych, lub ze sprzedawano je rodzinom np w Europie. Ricardo uwaza, ze Argentynczycy maja manioe szukania problemow swojego kraju na zewnatrz, glownie w USA, tymczasem jego zdaniem USA pomagala Argentynie porzyczajac miliardy dolarow, ktore byly marnowane i rozkradane czesto przez rzadzacych. POtem gdy pozyczkodawcy zlgaszali sie po swoja wlasnosc prezydenci rozpoczliwie krzyczeli do narodu, ze USA zadaja zaplaty tylu i tylu miliardow i to powoduje biede w kraju, a jego zdaniem przeciez tylko probowali odzyskac pozyczona wlasnosc.

Rano jeszcze zwidzilismy miejsce skladowania welny. Ich corka odwozi nas na stacje benzynowa, w przyszlym roku chce nas odwiedzic w Polsce, zostawiamy wiec jej mape naszego kraju i 10 zlotych, aby miala na pierwsze piwo w przydroznej knajpie. Do zobaczenia przyjaciele.

sobota, 26 stycznia 2008

Na poludnie, na poludnie mosci Panstwo


Nasz mily host Fernando dokladnie przygotowal nam plan jak mamy wyjechac z miasta autobusem, aby dotrzec do najblizszej stacji benzynowej, ktora wiedzie w strone Bahia Blanca. I kierujac sie dokladnie jego wskazaniami, docieramy pod 20 minutach na obrzeza miasta. To juz stanie sie tradycja tej podrozy. Czekamy znowu jakies 5 minut i samochod zatrzymuje sie przy Kasi. Facet jedzie do oddalonej o 120 km Necechua. Dobre i to zabieramy sie z nim. Wysadza nas na stacji przed miastem. Tirowcy informuja nas ze nie jest to najlepszy punkt. Powinnismy przedostac sien a druga strone miasta. gdzie znajduje sie inna stacja. No ale od czego jest Kasia. Raz, dwa trzy stopa lapiesz ty. I jedziemy. Ludzie specjalnie nas podwaza na ta stacje mimo ze wcale nie jada w tamtym kierunku. Na wyltowce sytuacja sie powtarza. Jakis rozpedzony kierowca mija Kasie robiac wielki blad swojego zycia ale natychmiast go naprawia specjalnie zawracajac. Dokad Pan jedzie do Bahia Blanca? Nie do Pedro Loduro. Wielka radosc bo Pedro Loduro jest oddalone o jakies 600 km od miesjca, w ktorym go zlapalismy. Mezczyzna ma okolo 30 paru lat. Jest agronomem i kiedys na studiach jezdzil stopem po calej Argentynie, jego marzeniem jest dotrzec kiedys do Ziemi Ognistej. Czlowiek ten jest niezwykle mily. Cieszy sie faktem ze mogl nas wziac. Dzwoni nawet do zony, zeby sie tym pochwalic. Opowiada nam troche o teranach przez ktore przejezdzamy. Krajobraz jest na razie nieco podobny do polskiego, ale z kazda godzina zmienia sie na bardziej suchy. Miejscowi narzekaja tu na brak opadow deszczu i to daje sie coraz bardziej we znaki szczegolnie w rolnictwie. Jak na mlodego inzyniera nasz stopodawca dosc dobrze zarabia 6000 peso na reke nie liczac premii. Jak na Argentynskie warunki gdzie wszystko jest srednio moim zdaniem o okolo 20-30% tansze, to naprawde niezly zarobek. Po drodze jemy sobie asado, czyli zestaw roznych miejsc grilliowanych podany na swego rodzaju patelni. Mimo ze nasz kierowca gna z predkoscia 150 km na godzine, przerwy na tankowanie i na obiad sprawiaja ze na miesjce docieramy dopiero okolo godziny 17.

Wczesniej mijamy jeszcze granice Patagoni a krajobraz dosc mocno zmienia sie na polpustynny, co ciekawe na granicy Patagonii zatrzymuja nas kontrola sanitarna, ktora kontroluje czy nie wwozimy jakis produktow zwierzecych, co jest zabronione, ze wzgledu na rozne choroby panoszace sie po okolicy.

Na stacji benzynowej po 20 minutach lapiemy TIRA, ktory zawozi nas do oddalonej o 150 km Carmen de Patagones. Kierowca jest bardzo mily, jego dziadek jest Polakiem i mowi jeszcze po polsku. Mysle jednak ze jest zawiedziony ze Kasia nie jedzie sama. Wspomina ze jest samotny i chcialby miec dziewczyna, co przy jego zawodzie i ciaglych rozjazdach wcale nie jest latwe.

Dowiadujemy sie od niego ze obok Carmen w Vielmie jest camping nad rzeka Rio Negro. W przewodniku dowiadujemy sie ze kosztuje on 12 dolarow. Na szczescie okazuje sie ze cena ta podawana byla wtedy gdy 1 peso = 1 dolar i zamist 12 dolarow placimy okolo 4 dolarow. Po Kasi widac ze juz zlapala zylke podroznika wagabundy. Moje kochanie pyta sie mnie czy nie mozemy po prostu rozbic sie u kogos w ogrodku zamiast placic za camping. No alew w koncu zostajmy na campingu i jak sie potem okazuje nie jest to zla decyzja. Zwiedzamy w 2 godzinki male, senne miasteczko Carmen de Patagones. Ze wgledu na swoje strategiczne polozenie, znajduje sie tu garnizon argentynskiej marynarki wojennej. No ale chyba sa to marynarze bez statkow, bo widzimy w porcie tylko pare zardzewialych wrakow. Chyba Brytyjczycy znowu wygraliby wojne z Argentyna i to nie tylko o Falklandy-Malwiny. Po powrocie juz na campingu spotykamy Rosjan mieszkajacych w Buenos. Trzeba bylo zobaczyc ich entuzjazm i radosc na widok Polakow i na wiesc ze mowie po rosyjsku. Od razu nas zatrzymali i zaprosili na wieczorna kolacja-grilla oczywiscie z rosyjska wodka. Slowanie to od razu jak sie spotkaja zaczynaja impreze, az Argentynczycy delikatnie dawali nam o 1 w nocy do zrozumienia, ze chcieliby zasnac. A tu spiewom i tancom nie bylo konca. Przecwiczylem caly repertuar piosenek po rosyjsku ktore znalem jeszcze ze szkoly. Zastanwiajace jest to, ze podrozujac zawsze dobrze bawimy sie z Latynosami, lub z ludzmi z Europy Wschodniej, glownie z Ukraincami lub Rosjanami. Nasze spoktania z Niemcami, Amerykanami czy Francuzami koncza sie zazwyczaj po paru zdaniach slowem dobranoc lub milej drogi w zlaeznosci od tego gdzie jestesmy. Tak bylo i z Ola jak jezdzilem przez 6 miesiecy po calem Ameryce Lacinskiej, tak jest i teraz. Moze czas odbudowac Unie polsko-litewsko-ukrainska:)

Mar del Plata - spaleni sloncem



Po moich urodzinach potrzebny byl czas na krotki wypoczynek. Dzieki Bogu nasz autokar odjezdzal dopiero o 14:35. W nocy czekala nas straszna burza z silnym wiatrem. Mialem wrazenie, ze dom rozleci sie na kawalki. Drzwi trzaskaly, szczegolnie te od kuchni. Budzilem sie wielokrotnie, nie wiedzac, czy ktos sie dobija do domu, czy moze to juz koniec swiata. W pewnym momencie ze snu rozbudzily mnie krople wody. W Ameryce Lacinskiej nalezy do standardu ze wiele pokoi nie ma okna na zewnatrz budynku. Czesto okna wychodza na korytarz lub wewnetrzne patio budynku. I tak bylo tez bylo w przypadku okna naszego pokoju. Lecz patio musialo byc nie zadaszone, bowiem woda zaczena wpadac do srodka. Na szczescie zamkniecie okna rozwiazalo ten problem. Wstalismy okolo 10 i zaczelismy sie rozgladac za Ash, ale nasza argentynska kolezanka chyba tak zabalowala na miescie, ze nie wrocila na noc. Jedyne co nas niepokoilo to to, ze jako jedyna miala klucze i bez niej nie moglibysmy wyjsc wogole z budynku. Poniewaz mielismy zamiar wyjsc kolo 13 a do 12 sie nie pojawala lekko zaniepokojeni zadzwonils`my na jej komorke. Zapewnila mnie ze juz sie zbliza do domu i za 20 minut sie pojawi. I tak tez sie zdazylo. Okazalo sie ze Ash, ktora i tak z moich urodzin wyszla juz niezle zalana, poszla na miasto bawic sie dalej. Spila sie tak, ze jej znajomi zaniesli ja nieprzytomna do swojego domu. No i teraz wraca. Pozegnalismy sie cieplo z nasza domodawczynia jak to mowi zawsze moja Kasienka i ruszylismy na dworzec.

Przy wyjsciu z metra zamowilismy jeszcze cos do jedzenia. Jak sie zaraz okazalo bylo to swinstwo, ktore ledwie przelknalem. Latwiej bylo przelknac cene 11,20 za osobe. Dworzec Retiro jest olbrzymim kombinatem podrozniczym. Posiada okolo 70 peronow, z ktorych odjezdzaja autobusy. Nie mielismy wyznaczonego konkretnego peronu tylko informacje ze autobus odjedzie z peronow o numerach miedzy 55 i 65´stanowiskiem. Zblizala sie godzina odjazdu a naszego srodka transportu jak nie bylo tak nie ma. Co ciekawe ze byl autobus tej samej firmy w tym samym kierunku, ktory mial odjechac godzine pozniej. Jak mnie zapewniono na pewno nasz autobus przybedzie z lekkim 10 minutowym opoznieniem. Kierowca ze stoickim spokojem zapewnil ze tak to juz u nich jest. I tak sie tez stalo. Ile nerwow kosztuje czlowieka jezdzenie autobusami. Autostop jest prostrzy. Odjezdza sie ze stacji benzynowej. Oczekiwanie trwa tutaj od 0 do 10 minut. Ladowanie bagazy 1 minute. Na dwrocu autobusowym trzeba byc z 30 minut wczesniej, autobus sie spoznia 20 minut i drugie 20 minut czeka sie w kolejsce na zaladowanie bagazu. Rachunek jest prosty. I czy ktos mi jeszcze powie ze jezdzenie autobusem jest szybsze lub bardziej komfortowe?

Na pewno w miare dobrej jakosci byl nasz autokar tak zwany Semicama, co w jezyku polskim oznacza pollozko. Na przywitanie kazdy dostal ciasteczka i mogl rozkoszowac sie jazda ogladajac film. To tez bardzo ciekawe. Autokar ten nie spelnia zadnej normy Unii Europejskiej, bo nie musi, a jednak jest czysty, nowy i bardzo wygodny, wygodniejszy od wiekszosci autokarow w Europie. Ludzie tutaj nie maja Konstytucji Latynoamerykanskiej, jak sie nam probuje teraz wcisnac gniot pod nazwa Konstytucji Europejskiej ale ludzie nie zyja jak to nas straszyl medrzec Bartoszewski na poziomie plemion pierwotnych nie przyjmujac wspolnego dokumentu.. Dochod narodowy Argentyny na glowe jest wyzszy niz w Polsce, wystarczy spojrzec w pierwsza lepsza statystyke. Sa rozne tego przyczyny ale jedno jest pewne, ze nie ma swiata czarno-bialego, gdzie na przyklad brak konstytucji to juz staczanie sie w strone Bialorusi. Wspolnota Europejska funcjonowala przez lata bez takiego dokumentu i nie bylo z tym problemu
U nas w Polsce jednak jest wielu ludzi, ktorzy robia z wrazenia w gacie na widok Niemca lub Francuza bo czuja te swoje kompleksy ze sa kims gorszym. Patrza jak np Kaczynski smial odmowic czegos Niemcom czy Brukseli i juz sa przerazeni, jaki to wstyd bedzie na cala Europe. Tymczasem Niemcy od wielu lat realizuja swoja, czesto kompletnie sprzeczna z naszymi interesami polityke ladnie sie usmiechajac przy forsowaniu swoich interesow. My musimy robic to samo. Jedyny problem w tym ze Kaczynski nie potrafi sie usmiechac i czasem wyciaga glupie argumenty. Tak samo dzieje sie w Argentynie. Ludzie tutaj na slowo Europa dostaja rodosnej drgawki. Wysiadajac z autobusu miejskiego w Mar del Plata, Argentynka, pani adwokat zagadujac mnie przyjaznie pyta: U was na pewno tego nie ma prawda? Czego, pytam? Takiego tloku w autobusach, ze ludzie stoja zamiast siedziec sobie wygodnie. Polecilem jej zeby odwiedzila Warszawe lub Berlin w godzinach szczytu. Kompleksy, kompleksy i jeszcze raz kompleksy. Polskie wobec Niemiec i Francji. Ukrainskie czy latynoskie wobec Polski czy wszystkich innych krajow Europy. Czasem uzasadnione a czasem i nie.

No ale wrocmy do Mar del Plata. Miejscowosc ta zawsze bedzie mi sie kojarzyc z czekaniem. Glownie na uatobus ale tez na zaladowanie karty przejazdowej. Do Mar del Plata dotarlismy pod wieczor. Na szczescie slonce zachodzi tu kolo 10. Czekamy na autobus. Okazuje sie ze nie mozna do niego tak po prostu wejsc i kupic bilet. Potrzebna jest karta przejazdowa, ktora trzeba doladowywac w miare zuzycia limitu. sKupno karty nie pomaga jednak. Co 2 minuty na przystanek podjezdza jakis autobus ale nigdy to nie jest nasz. Oczekujemy 30 minut i wkurzeni wsiadamy do taksowki. 9 peso i jestesmy przed domem naszego gospodarza. Co nas nieco niepokoi to to, ze dom pod wskazanym numerem wydaje sie opuszczony. Pytamy sasiadow o Fernando. Pokazuja na waskie wejscie na tylko dziedziec budynku. Wchodzimy, czujemy sie jakbysmy nagle weszli na waska uliczke brazylijskiej faveli. No tak czlonkiewe Hospitality Maja rozny status majatkowy i dobrze. Tak jest ciekawiej. W drzwiach wita nas meczyzna 35 letni. Bardzo sympatyczny. Przyznam szczerze, ze wyglad jego mieszkania troche nas na poczatku przerazil. Obdarte, zagrzybione sciany, ciasnota, brud i balagan, ustawione srodki przeciw karaluchom, wszytko to nie robilo najlepszygo wrazenia. Najbardziej przerazala mnie to ze bedziemy spali wlasnie gdzies na podlodze miedzy stolem a kuchenka gazowa. Dzieki Bogu Fernando pokazal nam na schody, gdzie przygotowal dla nas odzielny pokol z balkonem i z duzym materacem. Oczywiscie wszytko w dosc kiepskim stanie, ale widok samodzielnego pokoju i wygodnego spania, bardzo nas uspokoil. Wypilismy jeszcze po mate cosida i zmeczeni poszlismy spac.

Nastepnngo dnia naszego gospodarza juz nie bylo, bowiem udal sie do pracy na plazy, gdzie zajmuje sie wydawaniem lezakow i parasoli. Ruszylismy nap laze. I znowu czekala nas paranoja z autobusami. Na plaze mial jezdzic 511, ale kazdy co podejzdzal okazywal sie wlasciwym numerem, ale dziwnym trafem jadacym w jakims innym kierunku. W koncu szczesliwie znalezlismy wlasciwy autobus, przepelniony spragnionymi slonca plazowiczami. Krajobrazy tej argentynskiej riviery na pewno nie zachwycaly. Plaza podobna do tej jaka mozemy spotkac nad Baltykiem byla przepelniona po brzegi turystami i miejscowymi. Z godziny na godzine rosla liczba osob. Niestety co nas zdziwilo nikt nie wynajmowal parasoli. Mozna je bylo tylko kupic za 27 peso, no ale na co nam parasol w podrozy z plecakiem. Z dzisiejszego punkty widzenia wiem ze chyba warto bylo zainwestowac te pieniadze. Slonce prazylo niemilosiernie, a my chociaz chronieni kremami nie mielismy gdzie uciec przed spiekota. Co chwila wskakiwalismy do przyjemnej, ziemnej wody morskiej. Mielismy szczescie, fale byly wysokie, wiec moglem oddac sie swojej ulubionej zabawie surfuwania z falami wlasnym cialem bez uzycia zadnej deski. Oczywiscie znowu poznalismy milych Argentynczykow, ktorzy popielnowali nam naszych plecaczkow. Jak na argentyne przystalo w tym wielkim upala spalony sloncem prawie czarny czlowiek sprzedaje goraca wode do zaparzenia mate. Niesamowite jak ktos w takim afrykanskim sloncu moze miec ochote na picie wrzatku. Dzien mija szybko.

Okolo 18 udajemy sie w strone portu. Ma bys tam Fiesta de los pescadores i mnostwo w miare tanich potraw rybnych w rozbitym namiocie. I rzeczywisce tak jest ale oczywiscie musimy znowu czekac tym razem na otwarcie sprzedazy ryb, zamiast zapowiadanej 1 godziny czekamy prawie 2 ale moze i warto bylo bo w tym czasie obejrzelismy kolonie lwow morskich panoszaca sie po porcie. To niesamowite jak tu dlugo jest dzien. Jemy sobie pisen rybki jest juz prawie 9 wieczorem a czlowiek ma wrazenie jakby byl w Polsce okolo 14 godziny na miescie.

Wieczor spedzamy czesciowo z Fernando, ktory niestety musi wyjsc na jakas kolacje z kolegami z pracy. Nasz host nie ma rodziny, nie podoba mu sie praca atora wykonuje, bowiem musi pracowac 12 godzin, jemy wystarczyloby gdbyby pracowal 4-6 godzin dzienne a reszte czasu wypoczywal. Kazdy by tak chcial. Kladziemy sie spac. Opalenizna daje sie we znaki. Jestesmy po prostu spieczeni ze wszytkich stron. Dla mnie to jedna z najgorszych nocy w calej podrozy. Prawie nie zmruzam oka. Dziura ozonowa daje sie we znaki.

poniedziałek, 21 stycznia 2008

Krotka wizyta w Buenos


Nasi kochani gospodarze z Apostoles wywiezli nas z samego rana na stacje benzynowa ktora znajdowala sie 20 km od ich domu, naprawde cos niesamowitego jak ci ludzie potrafia byc mili dla nas. I tu znowu mamy szczescie, ja pytam na stacji ale nagle przybiega do mnie rozradowana Kasia. Po 5 minutach zatrzymala auto. Pytam sie dokad Pani jedzie do Buenos Aires. Ha ha 1000 km jednym stopem. Kobieta jedzie do swoich braci w Buenos a sama mieszka w Paragwaju w Ciudad del Este. Jest Argentynka ale zyje bez slubu z Paragwajczykiem. Maja dzieci. Ale bez slubu, i okazuje sie ze jest to bardzo typowe dla tego regionu. Jeszcze 10 lat temu rozwody w Argentynie byly zabronione, a teraz ludzie niechetnie biora slub i zyja na kocia lape. Nasza nowa znajoma jest wesola i caly czas opowiada o czyms. W Ciudad del Este ma dyskoteke z bilardem, zyje jej sie dobrze. Mowi ze jeszcze nigdy nie zaplacila podatkow, bo nikt sie po podatki nie zglaszal i ze to normalne w Paragwaju.

Poniewaz jedziemy samochodem na numerach z Paragwaju zatrzymuje nas kazda kontrola policyjna. Droga miedzy Misiones a Buenos Aires to takze trasa przemytu narkotykow, dlategotez jest tyle trudnosci z przemieszczaniem sie dla kogos kto jest z Paragwaju, jest jako pierwszy podejrzany o to ze robi cos nielegalnego w Argentynie.
Nasza szoferka, jezdzie dosc spokojnie 100-120 km na godzine. Na calej dlugosci drogi widac intensywne prace. Jak tu przyjedziemy za 3 lata, to z Misiones do Buenos bedzie mozna pomknac 2 pasmowa autostrado. Teraz jest to zwykla waska droga, czasami troche dziurawa, ale i tak sie jezdzi szybciej niz w Polsce bo praktycznie nie wjezdza sie do miejscowosci i policje nie czyha jak u nas na kazdym rogu z radarem.

Okolo 14 dzwonimy do Buenos do domu Tomasa. Jego komorka nie odpowiada, na szczescie w domu sluchawke podnosi jego przyjaciolka. Ku memu zdziwieniu slyszymy ze moj przyjaciel wyjechal na wakacje io go nie ma, ale i tak jego przyciolka nas przyjmie, dziwi sie tylko ze przyjedziemy tego samego dnia i mowi ze musi wyjsc do pracy o 21:00 alew sprobuje zmienic godziny pracy. Ruszymy wiec w malym stresie ze pocalujemy klamke. Okolo godziny 20:00 jak juz jestesmy 80 km przed Buenos dzwonie i dzieku Bogu jest nie tylko w domu ale powiadamia nas ze zmienila godziny pracy i ze czeka, o 21:47 docieramy do pieknego mieszkania w Palermo, dzielicy Buenos Aires, wita nas mlodziuta 20 letnia bardzo mila dziewczyna o imieniu Ash do dyspozycji dostajemy duzy pokoj z wygodnym lozkiem. Okazuje sie za niedawno zmarla bacia Tomasa i zostawila rodzinie cala kamienice, wiec Tomas jedno mieszkanie zachowal dla siebie a reszte wynajal.

Jestesmy padnieci, ale znajdujemy jeszcze czas na wypicie piwka i na mile pogawedki. Kasia jest wniebowzieta bo wreszcie ktos rozmawia po anglielsku. Ash miala chlopaka z Irlandi , rozstali sie 2 dni temu i jej angielsk ijest naprawde perfekcyjny, na pewno lepszy od mojego. Ash opowiada nam smutna historie swojego dziecinstwa. Wychowala sie w slumsach Buenos. Jej tata zorganizowal bande napadajaca na Tiry. Kradli produkty zywnosciowe. W koncu poklocil sie ze wspolnikiem i go zabil wyladowal w wiezieniu. Matka zwiazala sie z kochankiem, ktory notorycznie gwalcil 11 letnia siostre, ktora jedenak bala sie o tym powiedziec mamie a sama jej mam nie wierzyla w zeznania Ash, ktora byla tego naocznym siwatkiem. Mimo ze sprawa skonczyla sie na policji jej mama nadal zyje z tym kochankiem-gwalcicielem 2 godziny drogi od Buenos a Ash uciekla do stolicy, teraz chce uciec jeszcze dalej i wyjechac na studia do Australi.

Nastepnego dnia zwiedzamy miasto a przed wszystkim San Telmo, jestem troche zawiedziony bo nie ma tego samego klimatu ktory przezylem z Ola. Brak tancerzy na ulicach nie ma tez bazarku, a wszystko dlatego ze trafilismy tu w srodku tygodnia.
Buenos Aires jest przepiekne. Wszystko tu ma swoj klimat od metra zaczynajac na ludziach i barach konczac. Jeszcze tu wrocimy na pare dni wtedy napiszemy o tym wiecej.

Tymczasem po raz pierwszy postanawiamy skorzystac z uslug miejscowym autobusow. Trudno jest autostopem wyjechac z wielkiego miasta, a okolice Buenos naleza do bardzo niebezpiecznych. Za 58 pesos na osobe kupujemy wiec bilet do Mar del Plata. Miejscowosci polozonej nad Oceanem Atlantyckim, 400 km na polodnie od stolicy. Jest to wakacyjna mekka porteños, chcemy wiec zobaczyc jak spedzaja swoj urlop mieszkancy tego kraju. W mieszkaniu wBuemos zostawiamy czesc naszych bagazy, ktore nie beda nam potrzebne w drodze do Ziemi Ognistej

Wieczorem czeka mnie niespodzianka. Sa moje urodziny wiec kupujemy piwa, ale dziewczyny jeszcze cichaczem wyskakuja do sklepu po wino i wchodza do domu z torcikiem i zapalona swieczka spiewajac mi Happy Birthday. Zaczynamy swietowac moje urodziny. Jestesmy tylkio w 3 osoby, ale impraza jaka przezylem nalezala do najlepszych w moim zyciu. Ale o szczegolach moze juz nie bede pisal, o tym dowiedza sie tylko zaufane osoby, Wam moge powiedziec tylko ze byla genialnie.

Zegnaj Buenos, 12 lutego znowu tu bedziemy.

środa, 16 stycznia 2008

Apostoles - miasto polskich i ukrainskich osadnikow


I znowu wszystko idzie idealnie, tym razem zatrzymuje sie jakis podrywacz, ktory wcale mnie nei widzial i pewnie mial ochote na moja Kasie. Typowy argentynski macho, wesoly, przyjazny, ma zone i dziecko, no i jak mowi wiele kochanek, pokazuje nawet prezerwatywe nam na znak ze zawsze jest przygotowany. Proponuje mi wymiane Kasia na jakas przygodnei poznana Argentynke. Oczywiscie sie nie zgadzam. Macho zabiera nas prawie do Posadas, tam zmieniamy kierunek i lapiemy stopa na policyjnym punkcie kontrolnym, mija 5 minut i juz jestesmy znowu w drodze. Nasz kolejny kierowca to szeregowy pracownik jakiejsc firmy handlowej. Zarabia na miesiac 900 peso i czuje sie wykorzystywany przez szefa ktory kontroluje jego czas pracy i karze pracowac nawet w soboty czy w niedziele. Z San Ignacio do apostoles mieslimy tylko 120 km dlategotez o 12:00 juz jestesmy na miejscu. Niestety nasz szofer wysadzil nas troche zbyt wczesnie i musimy okolo 30 minut wedrowac do domu Pani Krystyny, ktora miala nas ugoscic. Smieszne jest to na jakim skrzyzowaniu wyszlismy z auta. Rog ulic Polska i Ukraina, oczywiscie zapisanych w wersji hiszpansko jezycznej. Juz wedrowka po tym miescie pokazuje nam ze trafilismy do bardzo milego zakatka. Osada nie ma zadnych wysokich budynkow tylko niskie w wiekszosci parterowe wille. Ulice tona w zieleni ozdobionej przepieknymi kwiatami. W koncu docieramy do celu. Naszego hosta jeszcze nie ma, bo zapapowiadalismy sie dopiero na 14-15 a jestesmy juz o 13, ale po 5 minutach przybywa. Krystyna to kobieta w wieku okolo 50 lat. Zaprasza nas do srodka. Ma przepiekny dom, z basenem, bardzo gustownie urzadzony. Widac ze od razu wie czego potrebuje podrozni. Dostajemy do dyspozycji wlasny duzy pokoj z lazienka. Od razu padaja pytania o to czy chcemy uprac rzeczy. Krystyna zabiera sie tez za przygotowanie posilku. Jestesmy w raju. Przez reszta soboty i cala niedziele beda dbali o nas jak o wlasne dzieci Moze i tez dlatego ze corka Pani Krystyny jest tez w drodze juz od 8 miesiecy wloczac sie gdzies po calej Ameryce Poludniowej.

Krystyna sie rozwioadla i zyje z przyjacielem o polskich korzeniach Ryszardem Szychowskim, tak tak Szychowskim, wnuczekiem Jana Szychowskiego zalozyciela wielkiej fabryki yearba mate AMANDA. Ryszard jest przesympatycznym czlowiekiem. Wyruszamy wszyscy wspolnie aby zobaczyc miesto i zwiedzic muzeum. Juan Szychowski jego dziadek byl niesamowitym czlowiekiem. Majac skocnzone jedynei 2 klasy szkoly podstawowej od podstawa wybudowal swoje imperium, recznie wykonujac wszystkie maszyny potrzebne do produkcji, niektore z nich byly wogole pierwszymi tego typu maszynymi na terenie calej Argentyny. Mamy tu wiec w muzeum cala elektrownie wodna, kanaly przez niego wykonane, narzedzia pracy no i pare pamiatek rodzinny w postaci zdjec, lozka dziececego i roznych dokumentow czesciowo w jezyku polskim. Juz na fasadzie muzeum wisza polaczone ze soba flagi Polski i Argentyny, jednak na trasie juz nie uswiadczymy zadnych opisow czy komentarzy w jezyku Polski, obluga muzeum tez nie zna tego jezyka. Na koniec po objerzeniu filmu historyczno-reklamowego udajemy sie nad rzeczke ktora wytycza granice miedzy dwoma prowincjami Argentyny Misione i Corrientes. Tutaj zazywamy kapieli i spedzamy czas na milej rozmowie, czesto schodzac na tematy polityczne, co bedzie nam towarzyszyc juz do konca pobytu w Apostoles. Nasi gospodarze maja milo swojego statusu spolecznego poglady dosc lewicowe, i na przyglad dosc podoba im sie to co robi Evo Morales y Hugo Chavez, jest to dla mnie dosc mocny szok. No ale nic w Ameryce Lacinskiej lewocowosc i antyamerykanizm sa na porzadku dziennym.

Polscy osadnicy przybyli do Apostoles pod koniec XIX wieku. Poskie slady w tym miescie to pomnik ku czcie odzyskania niepodleglosci przez Polske po I wojnie swiatowej, pomnik Marii Sklodowskiej Curie, polski kosciol, w ktorym niestety juz nei ma odprawianych mszy w jezyku polskim i polski klub gdzie sie spotykaja nasi rodacy. Okazuje sie ze spolecznosc ukrainska jest bardziej prezna i w znacznym stopnu przywiazuje wge do zachowania wlasnego jezyka, do dzis odprawiane sa np msze w jezyku ukrainskim.

Sobota schodzi nam na intensywnym zwiedzaniu za to niedziele przeznaczamy na odpocznek, pisanie wiadomosci i plawienie sie w pieknym basenie, trzeba troche odpoczac bo jutro przed nami prawie 1000 km do Buenos Aires.

wtorek, 15 stycznia 2008

San Ignacio Mini i jezuicka misja


Wstajemy tak aby okolo 10 rano ruszyc autostopem na poludnie. Mamy przed soba 200 km. Niby niewiele ale nie wiem jak nam pojdzie. Po upalnym dniu cieszymy sie w koncu na zachmurzone niebo. Ale nie dlugo. Najpierw lekki desczyk moczy namiot. Zbieramy szybko rzeczy i przeniosimy nasz mokry domek pod dach tarasu aby go osuszyc i wszystkie nasze rzeczy razem z nim. Okazuje sie ze byla to swietna decyzja. Nie minelo 10 minut a nadeszlo prawdziwe urwanie chmury. Spakowalismy rzeczy no i bylismy zmuszeni wyjac nasze peleryny. Niechetnie ale ruszylismy w droge, jeszcze tylko krotki pobyt w miejscowej knajpie na sniadaniu i niestety musimy zmierzyc sie z burza. Na szczescie ulewa troche slabnie i wychodzimy tylko na lekki deszczyk. Ilosc wody wzrosla na tyle ze pobocze ulicy zamienilo sie w szalejacy potok. I tu zdazyla sie bardzo smieszna sytuacja. Kasienka wchodzac do wody stracila buta, ktory z niesamowita szybkoscia pognal z nurtem wody. No wiec ja jak rycerz skoczylem ratowac japonka. Para szybkich sprawnych skokow i dzielny Marcin zlowil uciekajaca zgube.

Doszlismy do skrzyzowania. Kasia stanela na drodze a ja zaczalem pytac na stacji benzynowej zreszta nalezacej do Polaka. Niestety na stacji zabraklo benzyny a jeden klient pojawia sie tu chyba raz na 2 godziny wiec postanowilem wspomoc dzielna towarzyszke podrozy na drodze. Nie minelo 10 minut a tu nagle zatrzymuje sie woz z mily Argentynczykiem i okazuje sie ze jedziemy z nim prosto do celu. Jazda uplywa na rzomowei o wszytkim i niczym .Na koncu wymieniamy adresy i zapewniamy ze sie kiedys jeszcze spoktamy. Kierowca zostawia nas na wjezdzie do San Ingacio. Miejscowosc ta liczy tylko 5 tysiecy mieszkancow jest wiec zdecydowanie mniejsza od Wandy co i nas jako autostopowiczow cieszy, bo jak wiadomo nie jest latwo wyjezdzac z wielkich miast.

Rozpoczynamy poszukiwanie noclegu. Decydujemy sie ponownie na rozbicie namiotu. Znowu spotykamy mila bacie, chetnie nas przyjmie ale nie moze decydowac bez meza. Grzeczna poczciwa kobieta. Polki mogly by sie duzo od niej nauczyc z jakim repektem mozna odnosic sie do swojego mezczyzny:) Zostawiamy u niej bagaze i szukamy noclegu. Znajdujemy go szybko, lecz gdy przychodzmy z bagazemi gospodarze mnoza problemy. Patio z tylu jest wedlug nich za mala na namiot, proponuja kamienne zadaszony placyk przed domem, z tylu slychac podpowiadajacy glos zony gospodarza, ze najpiej byloby gdybysmy sie roblili za ich ogrodzeniem a oni i tak przypilnuja wszytkiego. Dziekujemy wiec za taka goscine. Zostawiamy u nich tylko na chwile plecaki i juz we dwojke ruszmy w poszukiwaniu noclegu. Niestety ludzie ktorych odwiedzamy albo nie sa kompetetni zeby podjac taka decyzje bo tylko wynajmuja lub tylko sprzataja, albo w domu nikt nie otwiera bo ludzie maja teraz sieste. Po chyba 1,5 godzinnym szukaniu w koncu znajdujemy przemila rodzinke, ktora w sposob bardzo mily nas przyjmuje. Maja duzy piekny dom i wielki zadbany ogrod, oraz goscinny domek i w koncu zamist w namiocie ladujemy w malym przytulnym domku z wlasna lazienka.

Wychodzimy zeby cos zjesc i zwiedzic ruiny. Zamawiamy jakies menu za 16 peso od osoby no i obowiazkowe piwo za 8 peso ( w Wandzie takie samo kosztowalo 5 peso). Nastal czas na zwiedzanie ruin. Znowu udaje Argentynczyka, tym razem roznica nie jest wielka ale zawsze warto zaplacic 7 peso zamist 12 peso na osoba. Udaje sie nawet dostajemy w tej cenie przewodnika i dolaczymy do jakiejs wiekszej grupy. Misje Jezuickie powstaly na tym terenie aby zajac sie miejscowymi Indianami Guarani, ktorzy dzisiaj mieszkaja glownie na terenie Paragwaju, ale ich male osady mozna spotkac takze na terenie Misiones. W tej misji zylo okolo 4500 Indian oraz oczywiscie misionarze. Stworzono tu system domow mieszkalnych dla nich, szkole, szpital biblioteke, obserwatorium astronomiczne a dla nieposlusznych i lamiacych prawo wiezienie. Pobyt na terenie misji byl dobrowolny, ale ktos kto lamal prawo wewnatrz osoady byl karany. Misja miala tez oddzielne pomieszczenie w ktorym zatrzymywali sie goscie glownie kupcy ktorzy mogli zostac tam do 3 dni. Centrum misji stanowil plac w ksztalcie kwadratu z dominujaca fasada kosciola. Okolice musialy bc niebezpieczne skoro w roku 1640 Jezuici zwrocili sie do Papieza o pozwolenie na posiadanie broni palnej na terenie misji. Misje powstawaly nei tylko na terenie dzisiejszych Misiones ale tez w Brazyli i w Paragwaju.

W miescowosci jest mnostwo autokarow turystycznych glownie z turystami argentynskiem, tych z zagranicy jest jak na lekarstwo albo jakos tona w masie miejscowych ze ich nie zauwazamy. Wieczor spedzamy na milej pogawedce z naszymi gospodarzami, internet szerokopasmowy jeszcze tutaj nei dotarl ale maja zwykly wiec oferuja nam nawet skorzystanie, dziekujemy ale za to mamy mozliwosc zgrania zdjec. Corka gospodarzy bo wogole w calym domu mieszkaja tylko 3 kobiety poznala przez internet jakiegos Brazyliczyka i teraz lcizy dni do jego przyjazdu, chociaz to jeszcze dlugi czas bo ma ja dopiero odwiedzic w sierpniu. Kladziemy sie spac szczesliwi ze przylismy kolejny ciekawy dzien pewni tego ze na tej planecie zyje jeszcze wiele wspanialych goscinnych ludzi.

niedziela, 13 stycznia 2008

Wanda polska miejscowosc w ktorej nie slychac polskiego


Kasienka przezyla jakos pierwsza noc w namiocie. Pierwsza noc w zyciu. Zawsze tak jest ze niezelaznie od tego jak jestem zmeczony spiac na swierzym powietrzu budze sie o swicie kolo 7 rano, tak bylo i teraz. Zapowiadal sie sloneczny dzien. Ma kobieta spala jeszcze w najlepsze. Na szczescie szybko sie obudzila i mogliszmy ruszyc na zwiedzanie okolicy.
Paragwajka, ktora nas przyjela dzien wczesniej, wspominala ze w poblizu znajduje sie piekny wodospac Salto Bonito, do ktorego wszyscy chodza aby sie wykapac. Slonca prazylo tak mocno ze nie omieszkalismy skorzystac z takiej okazji. Po 10 minutach marszu dotarlismy do pieknie polozonego zacienonego zakatka w lesie za malym wodospadem. Betonowe fundamenty swiadczyly o tym ze byl tu kiedys jakis bar albo camping, pozniej okazala sie ze teren ten to tez wlasnosc Polki Soni Korczak, ktora jednak po polsku slowa powiedziec nie umiala. Nad woda widzimy, ze ktos suszy ubrania. TO mlodzi Argentynczycy sin plata, czyli bez pieniedzy wykorzystujacy lato do wedrowek po wlasnym kraju. Spedzili wlasnie nad wodospadem noc, uprali swoje rzeczy a teraz gotowali w wielkim garnku jakos strawe. Wymienilismy doswiadczenia podroznicze, zyczylismy sobie dalszego szczescia, i kazdy zajal sie soba. My z Kasienka oczywiscie zamierzalismy zazyc kapieli.
Slonce dnia powprzedniego polaczenie z lekkim przeziebieniem przywleczonym jeszcze z Polski zrobily jednak swoje. Moje malenstwo nie bardzo mialo ochoty wchodzic do lodowetej jej zdaniem wody. Ja nie chcialem juz dluzej czekac i rozkoszowalem sie kapiela. Slonca grzalo i nas tak przygrzalo ze bedziemy to czuli jeszcze przez nastepne dni.

W planie mielismy dotarcie do centrum Wandy, ktore bylo polozone o okolo 1,5 km od miejsca w ktorym sie znajdowalismy. Nie bardzo chcialo sie maszorowca w takim sloncu ale coz dusza odkrywcy zwyciezyla i ruszylismy. Po okolo 30 minutak marszu oczom naszym ukazala sie osada pelna kwiatow i zieleni, z dosc zadbanymi ale niezbyt bogato wygladajacymi domami. Po twarzach niektorych ludzi rzeczywiscie moznaby mniec ze pochodza z Polski ale mowiacych w tym jezyku niespotkalismy. Niestety byla godzina 14:30 i trafilismy na sieste, wiele sklepow bylo pozamykanych. Na szczescie udalo sie odwiedzic supermarket gdzie za 3,35 peso kupilismy nasz ulubiony 1,5 niegazowany sok grejfrutowy. Po prostu pychote ani za slodki ani za gorzki idealny.
Od 15 byl otwarty punkt internetowy w ktorym po raz pierwszy od wyjazdu za 2 peso za godzine skorzystalismy z internetu. No i pierwszy kontakt z mama Kasi przez MSN, poszlo dobrze, nawet zadzialala kamera. Spedzilismy tak z 2 godziny i potem udalismy sie w droge powrotna bo juz o 18 bylismy umuwieni z Panstwem Kisiel.

Kisielowie przybyli do Argentyny w 1938 roku, decyzje podjeli ich rodzice, ktorzy uciekali przed wojna w Polsce. Ponoc pamiec 1 wojny swiatowali i milionow jej ofiar powodowala sluszne przekonanie ze kolejna wojna przyniesie powolanie do wojska i kolejne straty w ludziach. Compania Colonisadora del Norte SA - to spolka polsko-argentynska ktora powstala w celu skolonizowani terenow Misiones na polnos od Apostoles i Posadas. Planowano osiadlic Polakow na calym pasie miedzy granica Brazylisja a Paragwajska. Te ambinte zamierzenia zrealizowano tylko czesciowo bo na przeszkodzie stanela II wojna swiatowa. W wieku jeszcze 10 lat Panstwo Kisielowie mieszkali na lubelszczyznie w Hucie Zawadzkiej. Ich rodzice kupili jeszcze w Polsc od przedstawicieli Kampani 25 hektarow ziemi. Statkiem Pulaski przybyli do Buenos Aires i jak mowia byl to ostatni statek zorganizowany przed wybuchem wojny, inni chetnie do wyjazdu juz po nich nie przybyli. Akcja byla oczywiscie mocno reklamowana i czesciowo sponsorowana przez polski rzad, ktory mial wtedy ambicje kolonialne. Wychodzace w tym czasie w Polsce czasopismo Morze zmienilo nawet tylo na Kolonie i Morze. Po przybyciu nastal czas na zagospodarowanie terenu, wycinanie lasu. Budowe pierwszych domostw. Nie bylo niestety lekarzy a wiec na poczatku smiertelnosc byla olbrzymia a walczona nie tylko z chorobami ale z wszechobecnymi instektami roznego typu. Sytuacja zaczela sie tutaj stanilizowac dopiero okolo roku 1960. Panstwo Kisielowie nie tylko zajmowali sie rolnictwem ale i handlem, 4 lata zycie spedzili w Buenos Aires. Czasy Militares wspominaja bardzo dobrze. Mowia ze nie znaja przypadku zeby kogos aresztowany w okoliz lub ktos zniknal z powodow politycznych. W Buenos Aires tez zylo im sie normalnie, spokojnie i przede wszystkim bezpiecznie. Powoli grosz do grosza dorabiali sie majatku. Dzis maja 300 hektarow upraw przede wszystkim yerba mate. W 1986 roku Pani Kisielowa wybrala sie po raz pierwszy od tylu lat i jak dotad ostatni do Polski, przezyla dosc duzy szok odwiedzxac smutny i szary komunistyczny kraj, gdzie kazdy chcial wymieniac z nia dolary. Jak ludzie slyszeli ile maja hektarow traktowali ich jak wielkich bogaczy. Dzis Panstwo Kisielowie zyje w sredniej wielkosci domku otoczonym pieknym zadbanym ogrodem otoczonym drzewami mieniacymi sie wszystkimi kolorami teczy. Obok mieszka syn zonaty z Urugwajka, ktorego polszczyzna jest juz dosc slaba. Wnuczkowie po polsku nie mowia juz wogole i w ten sposob wlasnie gienie powoli polska mowa. Panstwo Kisielowie mowia bezblednie wtracajac tylko od czasu do czasu hiszpanskie bueno albo porque. Wanda jest odwiedzana 2 razy w miesiacu przez polskich ksiezy ktorzy odprawiaja tu polskojezyczna msze w Kosciele Matki Boskiej Czestochowskiej wybudowanym przez Polakow. Byla tu i polska nauczycielka organizujaca lekcje polskiego, biskup ambasador. Ale chyba poza tymi odwiedzinami ta polskosc niestety tu gasnie. Na ulicach nie widac zadnego nawet napisu w naszym jezyku. Zegnamy sie z Panstwem Kisiel podarowujac im nowe polskie monety ktorych jeszcze nigdy nie widzieli. Onni w zamian daja nam kilogram Yerba Mate, ktory chyba juz wiem komu podaruje. Czas jeszcze odwiedzic babice z Paragwaju i pozengac sie z wszystkim jutro znowu wyruszmy w droge.

Wodospady Iguazu i przybycie do Wandy


Po przejechaniu mostu granicznego na ktorym ponoc czasem nawet okradaja i zabiajaja jestesmy po Argentynskiej stronie. Formalnosci sa tu mniejsz niz przy wjezdzie do Brazylii nie trzebwe wypelniac idiotycznych deklaracji celnych ani karty wjazdu. Straz graniczna wbija nam pieczatke i witamy w Argentynie.

Wymieniamty od razu pieniadze 100 dolarow. Na szczescie dolar kosztuje tu 3,10 peso a w Polsce tylko 2,5 PLN co sprawia ze kraj ten stal sie dla nas jeszcze tanszy niz 1,5 roku temu. Na granicy sptykamy Brazylijke. Strasznie mila kobieta jechala do pracy do Buenos Aires, ale zywo zareaglowala na Polakow, o moj maz jest artysta-plastykiem i jest Polakiem. Z radosci az siega po komorke zeby sie z nim skontaktowac zeby mogl sobie z nami porozmawiac po Polsku. Niestety nie odbiera telefonu. Na granicy Kasia zostaje z bagazami a ja ide pytac kierowcow czy moga nas zabrac do Puerto Iguazu. Po 2 minutach znajduje kogos i juz jestesmy w drodze do wodosopadow, na obrzazach Puerto. Slonca strasznie mocno grzeje. Podjezdza autpbus do wodospadow, postanawiamy do niego wsiasc, placimy po 4 peso od osoby i ruszmay. I znowu niespodzianka, ludzie ktorzy wsiadaja z nami to para z Polski oklo 50 letnia. Wypozyczyli auto i w 2 tygodnie zwiedzili troche Argentyny. Maja tez swoje przykre przezycia. Przy cmentarzu w Buenos na ktorym jest pochowana Evita Peron ktos zagadal ich o droge odwrocil uwage i wyrwal z rak dosc drogi aparat lustrzanke. Bedziemy chyba musieli uwazac, chociaz ja juz prez 4 dni chodzilem po nacach rpzez ciemne ulice Buenos i nic mi sie nie stalo. No tak ale tutaj pomagal pewnie moj latynoski wyglad.

Dojazdzam do wodospadow, chcialbym zeby moja Kasienka zobaczyla to niesamowite zjawisko bo ja tu juz bylem raz z Olenka. Ceny biletow sa podzielone wedlug prznaleznosci narodowej i tak turyscie spoza Ameryki Lacinskiej placa 40 peso, z Ameryki Lacinskiej 23 peso a z Argentyny 14 peso. Postanawiam udawac Argentynczyka.
Dos nacionales porfa... De que provincia viene usted? De Mendoza, vale. No i w ten sposob zamiast 80 peso wydajemy 28.

Jest strasznie goraco. Wypijamy resztki naszego soku kupionego jeszcze w Sao Paulo i zjadamy na sniadanie empanady tez tam kupione. Jest szczyt sezony, tlumy turystow, zostawiamy bagaze w przechowalni po 5 peso od osoby i ruszamy zwiedzac wodospady. Ruszamy miniaturowa kolejka do kolejnych punktow trasy. Jest pieknie, niestety nie mozna sie dostac na wyspe sw. Marcina ze wzgledu na poziom wody. Dziwne bo jest to bezplatne za to lodzie za 50 peso od osoby pod wodospad plywaja nieustannie. No ale nic widzimy krokodyla wygrzewajacego sie w sloncu, nagle zaczepia nas rozesmiana piekna Argentynka. Jestescie z Polski. Si si - odpowidadamy, ja tez jestem Polka mowi przechodzac na nasz ojczysty jezyk, ale mieszkam i urodzilam sie w Cordobie, mimo ze czesto odwiedza Polske traktuje nas troche jak zjawisko z innego swiata, jak rzaki gatunek zwierzat ktory sie spotyka wedrujac przez dzungle. Jest przy tym tak mila i radosna ze poprawia na bardzo chumory lekko popsute calonocna podroza w autobusie i straszliwym upalem.

Nad wodospadami spedzamy okolo 5 godziny i po wyjsciu juz na parkingu zagadujemy ludzi czy maga nas wziac do Puerto Iguazu. Kasia stoi przy wyloci z parkingu zatrzymuja auta reka a ja pytam odjezdzajacych, trzeci spytany i skukces. Ruszamy mini - ciezarowka, ku zdziwieniu Kasi ktora nas niewidziala podjezdzam wielki autem pelnym dzieci ktorych ojciec wiozl do domu. Wsiadamy i ruszmy. Dzieciaki sa strasznie mile, usmiechaja sie. Najmlodszy ma z 9 lat najstarszy juz 17 i to on prowadzi z nami rozmowe, czestuje woda. Wysiadamy na wyjezdzie z Puerto w strone Posadas i tam po 5 minutach zatrzymujemy auto ktore zabiera nas bezposrednio do oddalonej o 40 km Wandy.

Tak wiec juz okolo godziny 17 jestesmy w miejscowosci zalozonej przez polskich osadnikow juz w 1936 roku. Wanda zaskakuje nas swa wielkosci myslelismy ze bedzie to wioska a miejscowosc ta ma 12 tysiecy mieszkancow, wlasna telewizje kablowa i okazale kasyno. Postanawiamy nocowac gdzies blisko drogi glownej w jakims polskim domu. Polakow rzeczywiscie tu duzo ale juz moze z 10 rodzin uzywa polskiego na codzien. Podchodzimy do domu milej staruszki pochodzacej z Paragwaju, chetnie by nas przyjela ale ma psy w ogrodzie, wiec szukamy dalej mowi nam o paru polskich rodzinach na tej samej ulicy. Pierwsza rodzina niemowi po polsku chetnei by nas przyjela ale mowia ze jutro i tak caly dzien ich nie bedzie mowia o wlascicielu stacji benzynowej do ktorego domu jednak nei wchodze bo chroni go grozne wygladajacy piec, w koncu udaje sie do panstwa Kisiel. Sa mili ale podchodza do mnie z dystansem jakby nei byli pewni czy jestem z Polski, mowimy po hiszpansku i oni mnie pytaja czy a wogole znam polski, wiec zagaduje cos w jezyku Mickiewicza i slysze w odpowiedzi czysta polszczyzna bez zadnych nalecialosci. Nocowac tez tu nie mozemy bo sa psy, ale zostajemy zaproszeni na nastepny dzien na 18 na wizyte. Ostatecznie znajduje nocle w domu jakiejs mlodej pary ktora nas ostatecznie przyjmuje ale bez wiekszego entuzjazmu, zaraz wychodze na urodziny wiec musimy sie szybko umyc i rozbic namiot zanim sie zrobi ciemno. Wieczor konczymy na piciu mate z Paragwajka i jej przemilym wnuczkiem. Zmeczenie prawie nieprzytomnie okolo 22 kladziemy sie spac. Moja dzielna Kasienka ma za soba pierwsze sukcesy w podrozy autostopowej, dobranooc malenstwo.