sobota, 26 stycznia 2008

Na poludnie, na poludnie mosci Panstwo


Nasz mily host Fernando dokladnie przygotowal nam plan jak mamy wyjechac z miasta autobusem, aby dotrzec do najblizszej stacji benzynowej, ktora wiedzie w strone Bahia Blanca. I kierujac sie dokladnie jego wskazaniami, docieramy pod 20 minutach na obrzeza miasta. To juz stanie sie tradycja tej podrozy. Czekamy znowu jakies 5 minut i samochod zatrzymuje sie przy Kasi. Facet jedzie do oddalonej o 120 km Necechua. Dobre i to zabieramy sie z nim. Wysadza nas na stacji przed miastem. Tirowcy informuja nas ze nie jest to najlepszy punkt. Powinnismy przedostac sien a druga strone miasta. gdzie znajduje sie inna stacja. No ale od czego jest Kasia. Raz, dwa trzy stopa lapiesz ty. I jedziemy. Ludzie specjalnie nas podwaza na ta stacje mimo ze wcale nie jada w tamtym kierunku. Na wyltowce sytuacja sie powtarza. Jakis rozpedzony kierowca mija Kasie robiac wielki blad swojego zycia ale natychmiast go naprawia specjalnie zawracajac. Dokad Pan jedzie do Bahia Blanca? Nie do Pedro Loduro. Wielka radosc bo Pedro Loduro jest oddalone o jakies 600 km od miesjca, w ktorym go zlapalismy. Mezczyzna ma okolo 30 paru lat. Jest agronomem i kiedys na studiach jezdzil stopem po calej Argentynie, jego marzeniem jest dotrzec kiedys do Ziemi Ognistej. Czlowiek ten jest niezwykle mily. Cieszy sie faktem ze mogl nas wziac. Dzwoni nawet do zony, zeby sie tym pochwalic. Opowiada nam troche o teranach przez ktore przejezdzamy. Krajobraz jest na razie nieco podobny do polskiego, ale z kazda godzina zmienia sie na bardziej suchy. Miejscowi narzekaja tu na brak opadow deszczu i to daje sie coraz bardziej we znaki szczegolnie w rolnictwie. Jak na mlodego inzyniera nasz stopodawca dosc dobrze zarabia 6000 peso na reke nie liczac premii. Jak na Argentynskie warunki gdzie wszystko jest srednio moim zdaniem o okolo 20-30% tansze, to naprawde niezly zarobek. Po drodze jemy sobie asado, czyli zestaw roznych miejsc grilliowanych podany na swego rodzaju patelni. Mimo ze nasz kierowca gna z predkoscia 150 km na godzine, przerwy na tankowanie i na obiad sprawiaja ze na miesjce docieramy dopiero okolo godziny 17.

Wczesniej mijamy jeszcze granice Patagoni a krajobraz dosc mocno zmienia sie na polpustynny, co ciekawe na granicy Patagonii zatrzymuja nas kontrola sanitarna, ktora kontroluje czy nie wwozimy jakis produktow zwierzecych, co jest zabronione, ze wzgledu na rozne choroby panoszace sie po okolicy.

Na stacji benzynowej po 20 minutach lapiemy TIRA, ktory zawozi nas do oddalonej o 150 km Carmen de Patagones. Kierowca jest bardzo mily, jego dziadek jest Polakiem i mowi jeszcze po polsku. Mysle jednak ze jest zawiedziony ze Kasia nie jedzie sama. Wspomina ze jest samotny i chcialby miec dziewczyna, co przy jego zawodzie i ciaglych rozjazdach wcale nie jest latwe.

Dowiadujemy sie od niego ze obok Carmen w Vielmie jest camping nad rzeka Rio Negro. W przewodniku dowiadujemy sie ze kosztuje on 12 dolarow. Na szczescie okazuje sie ze cena ta podawana byla wtedy gdy 1 peso = 1 dolar i zamist 12 dolarow placimy okolo 4 dolarow. Po Kasi widac ze juz zlapala zylke podroznika wagabundy. Moje kochanie pyta sie mnie czy nie mozemy po prostu rozbic sie u kogos w ogrodku zamiast placic za camping. No alew w koncu zostajmy na campingu i jak sie potem okazuje nie jest to zla decyzja. Zwiedzamy w 2 godzinki male, senne miasteczko Carmen de Patagones. Ze wgledu na swoje strategiczne polozenie, znajduje sie tu garnizon argentynskiej marynarki wojennej. No ale chyba sa to marynarze bez statkow, bo widzimy w porcie tylko pare zardzewialych wrakow. Chyba Brytyjczycy znowu wygraliby wojne z Argentyna i to nie tylko o Falklandy-Malwiny. Po powrocie juz na campingu spotykamy Rosjan mieszkajacych w Buenos. Trzeba bylo zobaczyc ich entuzjazm i radosc na widok Polakow i na wiesc ze mowie po rosyjsku. Od razu nas zatrzymali i zaprosili na wieczorna kolacja-grilla oczywiscie z rosyjska wodka. Slowanie to od razu jak sie spotkaja zaczynaja impreze, az Argentynczycy delikatnie dawali nam o 1 w nocy do zrozumienia, ze chcieliby zasnac. A tu spiewom i tancom nie bylo konca. Przecwiczylem caly repertuar piosenek po rosyjsku ktore znalem jeszcze ze szkoly. Zastanwiajace jest to, ze podrozujac zawsze dobrze bawimy sie z Latynosami, lub z ludzmi z Europy Wschodniej, glownie z Ukraincami lub Rosjanami. Nasze spoktania z Niemcami, Amerykanami czy Francuzami koncza sie zazwyczaj po paru zdaniach slowem dobranoc lub milej drogi w zlaeznosci od tego gdzie jestesmy. Tak bylo i z Ola jak jezdzilem przez 6 miesiecy po calem Ameryce Lacinskiej, tak jest i teraz. Moze czas odbudowac Unie polsko-litewsko-ukrainska:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz