
Nasz mily host Fernando dokladnie przygotowal nam plan jak mamy wyjechac z miasta autobusem, aby dotrzec do najblizszej stacji benzynowej, ktora wiedzie w strone Bahia Blanca. I kierujac sie dokladnie jego wskazaniami, docieramy pod 20 minutach na obrzeza miasta. To juz stanie sie tradycja tej podrozy. Czekamy znowu jakies 5 minut i samochod zatrzymuje sie przy Kasi. Facet jedzie do oddalonej o 120 km Necechua. Dobre i to zabieramy sie z nim. Wysadza nas na stacji przed miastem. Tirowcy informuja nas ze nie jest to najlepszy punkt. Powinnismy przedostac sien a druga strone miasta. gdzie znajduje sie inna stacja. No ale od czego jest Kasia. Raz, dwa trzy stopa lapiesz ty. I jedziemy. Ludzie specjalnie nas podwaza na ta stacje mimo ze wcale nie jada w tamtym kierunku. Na wyltowce sytuacja sie powtarza. Jakis rozpedzony kierowca mija Kasie robiac wielki blad swojego zycia ale natychmiast go naprawia specjalnie zawracajac. Dokad Pan jedzie do Bahia Blanca? Nie do Pedro Loduro. Wielka radosc bo Pedro Loduro jest oddalone o jakies 600 km od miesjca, w ktorym go zlapalismy. Mezczyzna ma okolo 30 paru lat. Jest agronomem i kiedys na studiach jezdzil stopem po calej Argentynie, jego marzeniem jest dotrzec kiedys do Ziemi Ognistej. Czlowiek ten jest niezwykle mily. Cieszy sie faktem ze mogl nas wziac. Dzwoni nawet do zony, zeby sie tym pochwalic. Opowiada nam troche o teranach przez ktore przejezdzamy. Krajobraz jest na razie nieco podobny do polskiego, ale z kazda godzina zmienia sie na bardziej suchy. Miejscowi narzekaja tu na brak opadow deszczu i to daje sie coraz bardziej we znaki szczegolnie w rolnictwie. Jak na mlodego inzyniera nasz stopodawca dosc dobrze zarabia 6000 peso na reke nie liczac premii. Jak na Argentynskie warunki gdzie wszystko jest srednio moim zdaniem o okolo 20-30% tansze, to naprawde niezly zarobek. Po drodze jemy sobie asado, czyli zestaw roznych miejsc grilliowanych podany na swego rodzaju patelni. Mimo ze nasz kierowca gna z predkoscia 150 km na godzine, przerwy na tankowanie i na obiad sprawiaja ze na miesjce docieramy dopiero okolo godziny 17.
Wczesniej mijamy jeszcze granice Patagoni a krajobraz dosc mocno zmienia sie na polpustynny, co ciekawe na granicy Patagonii zatrzymuja nas kontrola sanitarna, ktora kontroluje czy nie wwozimy jakis produktow zwierzecych, co jest zabronione, ze wzgledu na rozne choroby panoszace sie po okolicy.
Na stacji benzynowej po 20 minutach lapiemy TIRA, ktory zawozi nas do oddalonej o 150 km Carmen de Patagones. Kierowca jest bardzo mily, jego dziadek jest Polakiem i mowi jeszcze po polsku. Mysle jednak ze jest zawiedziony ze Kasia nie jedzie sama. Wspomina ze jest samotny i chcialby miec dziewczyna, co przy jego zawodzie i ciaglych rozjazdach wcale nie jest latwe.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz